Nikt nie mówił, że będzie lekko...

Kilka dni temu, kiedy siedziałam w aucie przed jednym z większych sklepów czekając na znajomych, obserwowałam ludzi- wchodzących i wychodzących z niego- przez tą chwilę, kiedy tam siedziałam, najwięcej zaobserwowałam rodzin z dziećmi i kobiet spodziewających się własnego maleństwa- i wtedy tak w duchu sobie pomyślałam- Boże, dlaczego tak mnie doświadczasz? dlaczego sprawiasz, bym świadomie grzeszyła- cholernie zazdroszcząc innym tego, na co ja tak bardzo od dłuższego już czasu czekam? w mojej głowie kłębiły się różne myśli, ale w końcu dotarło do mnie, że moje życie nieco się różni od tych ludzi, którzy doczekali się własnych dzieci, bo ja- my niestety jesteśmy nadal w punkcie wyjścia... Czasem czuję się, jakbyśmy nic nie robili z tą naszą niepłodnością, czuję się po prostu bezradna, jakbyśmy stali w miejscu pogodzeni z całą tą naszą sytuacją... ale ja nie chcę się z tym godzić, nie potrafię przyjąć do wiadomości tego, że może nie będzie nam dane zostać biologicznymi rodzicami... jednak czas ucieka, lata płyną, a przecież dobrze wiemy, że najlepsze lata na "płodność" są już dawno za nami, ale z drugiej strony- nie jest jeszcze za późno, może płodność już nie jest taka, jak powinna, ale chyba jest jeszcze jakaś szansa- o ile tak to mogę nazwać..Najbardziej bolą wszystkie te ciąże znajomych.. oj, ile ja już łez przez to wylałam- i to znajomi o wiele młodsi ode mnie, z krótszym stażem, niejednokrotnie nie starający się aż tak bardzo, to kobiety zmagające się z tarczycą... a my?- mamy już odpowiedni staż, od razu po ślubie zdecydowaliśmy się na powiększenie rodziny, z wielu rzeczy musieliśmy zrezygnować, wiele spraw inaczej ukierunkować, walczyć, jak lwy, a i tak, jak na razie nie wyszliśmy z tego zwycięsko; tarczycy- nie mamy, a mimo to posiadanie własnego dziecka nie jest jak za pstryknięciem palca...
Czasem mam już dosyć faszerowania się tymi wszystkimi lekami, hormonami- wykańczają mnie te "skutki uboczne"- obrzmiałość i bolesność piersi, humory, brak ochoty na zbliżenia, bóle brzucha, mdłości..., ale poddaje się temu wszystkiemu- zaciskam zęby, bo wiem, że muszę przez to przejść, choć nie zawsze mąż to wszystko potrafi zrozumieć... czasem się zastanawiam, jakby on to przeżywał, gdyby terapia była nakierowana głównie na niego- leki, badania, wizyty w szpitalu, zabiegi, kłucia.... a przecież ja też prowadzę normalne życie- nie żyje tylko tą chorobą, bo mam cały dom na głowie i do tego jeszcze chodzę do pracy... nie chce być egoistką, ale podziwiam siebie za to, że jeszcze jakoś sobie z tym wszystkim  radzę.. tak sobie myślę, że pewnie niejeden mężczyzna, który byłby na naszym miejscu nie poradził by sobie w takiej sytuacji- obiad sam się nie zrobi, pranie się samo nie zrobi, ani nie wyprasuje, dom się sam nie posprząta itd. wiem po sobie, że niejednokrotnie z takim "dużym językiem" leciałam z pracy, aby zdążyć na wizytę u lekarza albo kilka już razy musiałam wstawać dużo wcześniej, żeby przed pracą jechać na monitoring cyklu, a potem biegiem, żeby nie spóźnić się do pracy- przy monitoringu ważne są określone dni dlatego nie mogłam odpuścić- powiedzieć- dzisiaj nie jadę, bo nie chce mi się wcześniej stawać lub jestem zmęczona, pojadę innym razem; ile razy było tak, że seks  był w danym momencie ostatnia rzeczą- czynnością, na którą miałam ochotę, a trzeba było, bo to odpowiednia pora, bo to był ten czas... oby wszystkie te cierpienia zostały w przyszłości- daj Panie Boże w tej bliskiej przyszłości- wynagrodzone....

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Ku pokrzepieniu serc- " sposoby" na niedrożne jajowody

Moja walka z niedroznymi jajowodami...

I jesteśmy dalej; zrobiliśmy krok do przodu...