Czy dla nas adopcja?

1304253283_by_flodack_600

 
Kiedyś, kiedyś… chyba w maju?
Na ulicy…? Lub w tramwaju…?
Moją mamę spotkał tata.
Los obojgu figla spłatał,
Bo choć inne mieli plany,
Czuli, że są… zakochani!„Nie do wiary!”, myślał tata,
„Ja i miłość?! Koniec świata”.
„Och, och, och…”, szeptała mama,
„chyba kocham tego pana…”.

Tak zaczęło się to wszystko.
Wkrótce było weselisko,
pokój z kuchnią (na początku),
sto uśmiechów w każdym kątku,
w dzień tysiące chwil uroczych,
gwiazdy spadające w nocy
(potem piasek w oczach z rana)
i… czekanie na bociana.

Ale bocian – sami wiecie –
woli włóczyć się po świecie,
szukać żab na całym globie,
zamiast dzieci dźwigać w dziobie.

Zresztą może ja się mylę?
Wszędzie jest niemowląt tyle…
Może to nie boćka wina?
Może inna jest przyczyna…?

Tak czy owak, mama z tatą,
choć od lat czekali na to,
choć szukali w krąg pomocy,
choć robili, co w ich mocy,
żeby zostać rodzicami,
ciągle byli sami. Sami…!

Innym mamom, w wielkich brzuszkach,
słodko biły już serduszka
synków małych jak landrynki
i córeczek jak malinki.

A u mojej mamy – cisza…
Tylko tata czasem słyszał,
jak po domu nocą drepcze
i cichutko (do mnie…?) szepce:
– Tak bym cię przytulić chciała,
okruszynko moja mała…

Wreszcie tata rzekł: – Kochanie…
Jest też inne rozwiązanie.
Nie mogliśmy sprawić sami,
by maluszek był tu z nami,
Ale go kochamy przecież!
Może on już jest na świecie?
Tak jak w bajkach – hen, daleko,
za górami i za rzeką…?
trzeba tylko go odnaleźć.

Nie wahali się więc wcale!
Spakowali ciepłe ciuszki,
stertę pieluch, trzy poduszki,
odrzutowy samolocik
(prezent od szalonej cioci),
lalkę, mleko, bukiet bratków,
kaftaników sto (od dziadków),
kocyk w kratkę, kocyk z kotkiem,
tuzin smoczków i grzechotkę,
boćka z pluszu, czapkę w kwiatki,
niespodziankę od sąsiadki,
szampon, mydła, tran, mazidła
i… pognali jak na skrzydłach!

Przyjechali w samą porę,
bo różowy, śmieszny stworek
(cztery kilo i pięć deka)
już się nie mógł ich doczekać.

Kiedy mnie przywieźli z dala,
tata mało nie oszalał,
dziadek po chusteczki latał
i tłumaczył, że ma katar,
wujek szeptał: „Moja klucho!”,
babcia całowała w ucho,
piesek mi przynosił piłkę,
a mamusia, przez pomyłkę ,
kaszką częstowała gości
i wciąż śmiała się z radości.

A co dalej?

Dalej było już zwyczajnie
– raz ciekawie, raz banalnie –
przytulanki i swawole,
rower, wrotki i przedszkole,
bajki, rosół, śnieg i narty,
bałwankowy nochal z marchwi,
czasem mina nadąsana,
bo znów stłukły się kolana,
czasem żarty i chichotki,
figle z tatą, z mamą plotki…

Nic w tym nie ma niezwykłego!
Może tylko prócz jednego –
kiedy widzę gdzieś bociany,
to przytulam się do mamy…
I z uśmiechem myślę o tym,
że choć przez bocianie psoty
nigdy mnie nie miała w brzuszku,
wciąż nosiła mnie w serduszku. "


Autor: Agnieszka Frączek




Długo zbierałam się do napisania tego postu... Powiem szczerze, że ja od jakiegoś już czasu zastanawiam się nad tym, jakby to było gdybyśmy podjęli się adopcji; ostatnio zadziwiły mnie słowa męża, który przy luźnej rozmowie powiedział, że in vitro to ostateczność i jeśli by było już tak, że adopcja by tylko wchodziła w grę, wtedy byśmy się zdecydowali na in vitro, spojrzałam na niego z uwagą i powiedziałam- ja jestem przeciwna tej metodzie, zapytał- jak to, nie chcesz swojego dziecka? Odpowiedziałam- pewnie, że chce, ale nie takim " kosztem", temat się urwał, zaczęliśmy rozmawiać o innych rzeczach, nie wracaliśmy już do tej rozmowy- wydaje mi się, że każde z nas ma pewne lęki, obawy o to, czy jeden drugiego bedzie w stanie zrozumieć- w sensie- mąż bedzie chciał in vitro, a ja adopcję..  długo zastanawiałam się nad słowami, które wypowiedział mój mąż- sądząc po tych słowach, widzę że raczej jest przeciwny adopcji i podejrzewam, że wynika to z nastawienia jego rodziców- a głównie jego matki, która jest przeciwna adopcji... Kilka lat temu, gdy jeszcze nie wiedzieliśmy o naszym problemie, teściowa zapytała mnie, czy zdecydowała bym się na in vitro lub na adopcje, zaskoczyła mnie wtedy totalnie tym pytaniem i odpowiedziałam, że  na ten moment nie umiem jej odpowiedzieć ( wtedy nie zdawałam sobie sprawy z tego, że ta kwestia będzie mnie mogła bezpośrednio dotyczyć)- powiedziałam wymijająco, że nie wiem co życie przyniesie i trudno cokolwiek powiedzieć w obecnej sytuacji ( myślałam, że doczekamy się własnych dzieci, więc nie brałam pod uwage " wyjścia awaryjnego"). Dzisiaj, kiedy minęło kilka lat naszych starań o dziecko, staję twarzą w twarz  z problemem jakim jest niepłodność i pytam co dalej? Wracam pamięcią do tej pamiętnej rozmowy z moją teściowa... Ostatnio przeglądając różne blogi, natrafiłam na piękne słowa, które od tamtego momentu mi towarzyszą, a brzmią tak: " Boże weź się tym zajmij, bo ja nie mam siły..." ( Niby nic wielkiego, a jednak); wiem, że jeszcze wiele przed nami ( wiele już zrobiliśmy w tym temacie), ale jak się to skończy, nie mam pojęcia; szczerze mówiąc, boję się podjąć rozmowę z mężem na temat adopcji- boję się, że bedzie przeciwny temu, choć wiem, że bedzie w stanie pokochać " cudze" dziecko, jak swoje, ale bedzie potrzebował troche czasu żeby oswoić się z całą tą sytuacją... My nadal walczymy, nie złożyliśmy broni- gdzieś tli się ta mała iskierka nadziei, że może w końcu się uda, przecież niejednym też się udało, a nikt nie dawał im najmniejszych szans. Jeśli nic nie wyjdzie z naturalnych starań, nie chcę byśmy byli sami- we dwójkę- kocham dzieci i nie wyobrażam sobie życia bez nich... Myślę, że jeśli mąż przyszedł by do mnie i zapytał o adopcję, bez zastanowienia bym powiedziała, że chciałabym adoptować- choć są pewne obawy- o stan zdrowia dziecka, o cechy odziedziczone po biologicznych rodzicach, o to jak powiemy dziecku, że jest adoptowane, boję się, że mogą mnie przerosnąć te wszystkie oczekiwania i sprawy formalne, jest wiele takich kwestii, nie wiem czy dała bym radę..nie wiem jak będzie, trudno cokolwiek przewidzieć- życie jest nieobliczalne.. zobaczymy jaki plan ma dla nas Bóg i jaką drogę nam wyznaczył...

Obecnie oczekuje na dzień, w którym mam się zgłosić do szpitala na laparoskopię- w tym cyklu nie zrezygnujemy ze starań- kilka dni temu robiłam testy owulacyjne- wyszły piękne 2 kreseczki i pojawiły się objawy owulki, więc nie można było takiej okazji przegapić i odpuścić- my robimy swoje, a jak znowu nic z tego nie wyjdzie, to będzie laparoskopia...

Komentarze

  1. Adopcja jest czymś pięknym, to pokochanie małej bezbronnej istotki, która pragnie ciepła i miłości. To podarowanie szansy niewinnemu dziecku na normalne życie i prawdziwą rodzinę. Ale do takiej decyzji musi dorosnąć oboje przyszłych rodziców. Ja rozumiem Ciebie i rozumiem czym się kierujesz, ale ja sama nie dorosłam chyba do tego... Trzymam za Was mocno kciuki! <3

    OdpowiedzUsuń
  2. Doskonale wiem co czujesz, u mnie było tak samo. Ja nie miałam problemu z decyzją o adopcji, z IVF natomiast tak, a mąż dokładnie odwrotnie. Wiele czasu upłynęło zanim wszystko się ułożyło, ale w najgorszym czasie, również błagałam Boga, by tym się zajął, bo już nie mam argumentów, jak przekonać męża. I zajął się! Sama nie wiem kiedy, ale temat in vitro w naszym małżeństwie umarł śmiercią naturalną, a mąż po kilku latach, analizach i powolnym oswajaniu, dojrzał do decyzji i sam zaproponował wizytę w OA. Dziś czekamy na adopcję, ale może to potrwać 2-3 lata (tyle to teraz trwa), więc postanowiliśmy nie odpuszczać starań o biologiczne dziecko.
    Trzymaj się dzielnie i pamiętaj, że "Ten na Górze" może wszystko. Ściskam mocno Lidia

    OdpowiedzUsuń
  3. U nas jest jeszcze tego typu kwestia, że mój mąż oddalił się od Boga- w niedziele chodzi ze mna do kościoła, ale poza tym praktycznie nie jest z Nim związany- i to mnie też martwi- to ja ciągle modlę się do świętych od spraw beznadziejnych, to ja odmawiam różaniec, to ja z Nim ( Bogiem) " tocze" czasem dluuugie rozmowy, to ja błagam o cud- czasem za nas dwóch, ale to się tak nie da- każdy jest odpowiedzialny za swoją wiarę, za relacje z Panem Bogiem, ja robie swoje, nie będę kogoś do czegoś zmuszać,bo to nie na tym polega; bardzo jestem ciekawa, na co " zdecyduje" się mój mąż, gdy nadal nic z naszych starań, ani z inseminacji nie wyjdzie...
    Nie mów, że tyle czasu trwają te procedury adopcyjne- jestem w szoku, bo myślałam, że trwają one góra rok czasu...
    Jak to mówią: " wszystko mogę w tym, który mnie umacnia"; moja mama cały czas mi powtarza, że Bóg wie co robi- i to, że akurat nie mamy dziecka wtedy, gdy tego najbardziej pragniemy, to nie jakiś kaprys z Jego strony,tylko Boży plan na nasze życie- nie takie jak my chcemy, ale jak chce dla nas On.
    Droga Lidio, musimy być silne,nie możemy się poddać; ja również mocno Cię przytulam:0)

    OdpowiedzUsuń
  4. Agatko, mam wrażenie, że nasze historie pisał ten sam scenarzysta ;)
    Robisz najlepszą robotę jaką tylko możesz - wierz, módl się, jak masz możliwość to w chwilach słabości rozmawiaj z mamą, bądź silna i wspieraj męża.
    Mój mąż postąpił dokładnie tak samo jak Twój - po ślubie chodził do kościoła już tylko jako mój towarzysz, w chwilach najgorszego kryzysu niepłodności, ponad rok zastrajkował i nie chodził wcale. Byłam zła, na niego, na Boga, na siebie. Ale wiedziałam, że jak mu pokarzę, że mi na tym zależy to mąż zrobi mi specjalnie na złość (taki mam egzemplarz;)). Przybrałam odwrotną taktykę - nie pytałam go już więcej, ani nie zachęcałam do wyjścia ze mną na Mszę, za to ja z kościoła wracałam radosna jak skowronek, bez pretensji, złej miny. Udowadniałam mu, że to daje radość, siłę, nawet do tego, bym umiała go kochać, gdy robi mi na złość. Podziałało. Dopiero po roku, ale podziałało, a gdy pewna osoba oprócz zaleceń dot. odżywiania powiedziała mu, że powinien wierzyć Bogu, modlić się - powoli zaczął ze mną chodzić do Kościoła. Nawet nosi przy sobie różaniec. Sakramenty jedynie dla niego są zbędne, ja nic nie mówię, bo wiem, że tylko zaszkodzę - zostawiam to Bogu, niech On się tym zajmie. I wiem, że się zajmie, bo przez te 7,5 roku małżeństwa widzę u mojego męża ogromną zmianę. Może dlatego nie mieliśmy do tej pory dzieci? Twoja Mama ma 100% racji - widocznie to wszystko ma sens. Pozdrawiam gorąco

    OdpowiedzUsuń
  5. Oj tak- masz rację- nasze historie są bardzo do siebie podobne; jeśli chodzi jeszcze o wiarę, to każdy mój dzień zaczynam i kończę modlitwą- tak jakoś weszło mi w " nawyk", to że wieczorem nie zasnę, a rano nie stanę z łóżka bez modlitwy- choć wiem, że moja wiara nie jest taka wielka, jak kiedyś, ale nie odsunęłam się od Boga, za to mój mąż- jak to kiedyś określił- obraził się na niego, ale myślę i mocno w to wierzę, że się w końcu " odobrazi"...moja mama- powtarza mi także słowa- " bez Boga, ani do proga".... A wiesz, że ja też kilka, a może nawet kilkanaście razy pomyślałam o tym, że może " przez to" nie mamy jeszcze dzieci- i myślę, że coś w tym jest, choć Bóg w żaden sposób nie jest ani złośliwy, ani mściwy, jak może komuś dać to, na czym bardzo mu zależy, skoro ten ktoś niestety nie traktuje Go poważnie, choć z 2 strony nie mam co się dziwić mężowi, skoro w jego domu nigdy wiara nie byla ważna (mama podobno ma klaustrofobię " kościelną"- dosłownie- dusi się i źle się czuje w zamkniętej przestrzeni kościoła- tak- co najdziwniejsze tylko kościoła, bo gdzie indziej - w innych budynkach, pomieszczeniach nic się jej nie dzieje, znowu jego ojciec niby chodzi do kościoła, ale co z tego jak robi swoje)-wydaje mi się, że taka wiara na pokaz- żeby go ludzie widzieli, brat męża ateista- co tu dużo mówić- nie mnie ich oceniać, każdy odpowiada za swoje czyny... Myślę, że Bóg się tym wszystkim zajmie :0)
    Dzięki Lidio za wszystkie słowa wsparcia, za otwartość, dobre rady, za to, że jesteś....

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Ku pokrzepieniu serc- " sposoby" na niedrożne jajowody

Moja walka z niedroznymi jajowodami...

I jesteśmy dalej; zrobiliśmy krok do przodu...