1 wizyta po szpitalu u mojego gina

Byłam wczoraj pierwszy raz po szpitalu u mojego ginekologa- głównie szłam tam po to, aby ściągnął mi szwy. Pierwszy raz poczułam się tam taka "wyróżniona", bo nie musiałam w ogóle czekać na swoją kolej, tylko byłam przyjęta poza kolejnością- to mi się  bardzo spodobało, bo zazwyczaj czeka się tak długo, gdyż 3/4 pacjentek, to pacjentki w ciąży i one mają pierwszeństwo- teraz było jednak inaczej- moja wizyta w przychodni zajęła jakieś 30 minut (wcześniej spędzałam tam min. 2 godziny), ale z racji mojego "uprzywilejowania" związanego z laparoskopia i ściągnięciem szwów, byłam załatwiona w expresowym czasie. Najpierw gin rozprawił się z moimi szwami- przyznam, że troszkę bolało, a najbardziej ten szewek, który był w pępku- tam mam najgorszą rankę; potem poopowiadałam mu co wyszło podczas operacji, kiedy usłyszał diagnozę, powiedział, że mamy 3 wyjścia- i zaczął mi po kolei objaśniać każde z nich- 1. czekać i nie robić nic, bo może jajowody same się udrożnią (opowiedział mi historię jednej pacjentki z podwiązanymi jajowodami, która mimo wszystko zaszła w ciąże)- powiedział, że zdarzają się przypadki zajścia w ciążę przy obustronnej niedrożności, gdyż może się zdarzyć, że się jakiś jajowód samoczynnie odetka, ale zaznaczył, że po 1 takie czekanie to strata czasu, a po 2 nie ma co czekać na cud; 2.plastyka jajowodów- ale powiedział, że tego raczej nie poleca, bo jest to mało skuteczne, gdyż i tak w większości przypadków po tym zabiegu dochodzi do pojawienia się zrostów; no i w końcu 3 wyjście- powiedział, że idealne rozwiązanie dla mojego przypadku, gdzie macica i jajniki są bez zarzutów, a niestety jajowody są pozaciskane- tym rozwiązaniem jest oczywiście in vitro, choć powiedział, że szanse na powodzenie są w granicach 50-60%- w sumie nie małe, ale nigdy nie wiadomo, jak mój organizm zareaguje na taki "eksperyment", powiedział, że jest to rozwiązanie dosyć kosztowne i liczy się z tym, że nie każdego na to stać; powiedziałam mu, że dajemy sobie z mężem czas na przemyślenie tego wszystkiego i decyzję podejmiemy już po Nowym Roku- powiedział, że nie ma się co śpieszyć i zbyt pochopnie podjąć decyzji, że na razie mam sobie odpocząć od tego wszystkiego, no i wtedy "wyjechałam" z tym moim sanatorium, był zdziwiony, bo nigdy nie słyszał o czymś takim, ale po krótce mu wyjaśniłam i zapytałam, czy byłby tak uprzejmy i czy by mi wypisał takie zaświadczenie, że mam taki problem ginekologiczny- powiedział, że nie ma sprawy i dopisał na dole, że chodzi o leczenie sanatoryjne, powiedział też, że jeśli lekarz rodzinny by tego z różnych względów nie chciał wypisać, to mam przyjść do niego i wtedy on będzie służył swoją pomocą; bardzo serdecznie mu podziękowałam, na koniec życzył mi wszystkiego dobrego. Tak to ja lubię sprawy załatwiać; w chwili obecnej nadal czekam na wypis ze szpitala- gdy wczoraj tam dzwoniła, pani z sekretariatu powiedziała mi, że został on już wysłany, a że poszedł priorytetem, to mam nadzieję, że dzisiaj lub najpóźniej jutro go dostanę, a jak tylko będę go miała w ręce, biorę dokumenty i idę do lekarza rodzinnego po wniosek na sanatorium. Jednego jestem pewna, chce jechać do sanatorium- mam tylko nadzieję, że uda się to w miarę szybko załatwić- jako leczenie poszpitalne...

Ostatnio w luźnej rozmowie z mężem poruszyłam kwestię naszej wiary- powiedziałam mu, że może gdybyś Ty miał większą wiarę i inne podejście, to może nasza historia nie była by taka, jaka obecnie jest? może czas to zmienić, bo dlaczego Pan Bóg ma komuś "coś" dać, skoro ta osoba jest na niego obrażona? myślałam, że przekonam męża, ale niestety nic z tego nie wyszło, więc zakończyłam temat, bo widziała, że to nie ma nawet najmniejszego sensu; ja jednak powróciłam do mojej ulubionej w ostatnim czasie Św. Rity, do której codziennie zanoszę moje modlitwy- proszę ją o podjęcie najodpowiedniejszej decyzji związanej z naszym rodzicielstwem oraz o opiekę nad nami...

Komentarze

  1. Ważne, że jest nadzieja i że lekarz widzi szansę :* Wiem, że to wszystko trwa i że boli, męczy i czasem zniechęca ale trzeba pamiętać, że na końcu tej drogi jest iskierka nadziei, która świeci z daleka i daje nam znać, że tam jest i czeka na nas. Pozdrawiam cieplutko i mooooooocno trzymam kciuki : )

    OdpowiedzUsuń
  2. Dopóki nie spotkało mnie najgorsze przeżycie jakim jest poronienie nie miałam pojęcia, że jest wokół mnie, aż tyle osób, które tracą dzieci, bądź starają się o nie bardzo, bardzo długo. Czytam i płaczę, bo wiem jak boli niespełnione marzenie. Jestem z Wami dziewczyny i wierzę, że się uda. Nie mam problemu z zajściem w ciążę, ale utrzymanie to już wymagająca sztuka w moim przypadku. Ale teraz jestem szczęśliwa i czekam na mojego Skarba, a za wszystkich, którzy pragną dzieci trzymam mocno kciuki :-)

    OdpowiedzUsuń
  3. Agata jesteś bardzo dzielna. Walcz o to czego pragniesz :-)

    OdpowiedzUsuń
  4. Dokladnie, jak to mówią- nadzieja umiera ostatnia- a ja chce jeszcze zrobić co w mojej mocy, żeby potem nie miec do siebie pretensji, że jednak mogłam jeszcze coś zrobić... Dzieki za wsparcie, ja rowniez trzymam kciuki za Was:0)

    OdpowiedzUsuń
  5. Ja też do pewnego momentu nie wiedziałam, że osób zmagających się z niepłodnością jest az tak dużo- kiedyś się o tym aż tak bardzo nie mówiło, był to chyba nawet taki temat " wstydliwy", a teraz coraz wiecej osób o tym rozmawia- widać, jak poważny jest to problem społeczny- globalny.... Dzięki za wsparcie i trzymam mocno kciuki za Ciebie- za Was, zeby wszytko przebiegało bez problemów...

    OdpowiedzUsuń
  6. Bardzo dobry wpis. Pozdrawiam serdecznie.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Ku pokrzepieniu serc- " sposoby" na niedrożne jajowody

Moja walka z niedroznymi jajowodami...

I jesteśmy dalej; zrobiliśmy krok do przodu...